Stefan Szary
  Vincent Van Gogh (1853-1890)
 


MALARZ Z DUSZĄ FILOZOFA EGZYSTENCJI





FILOZOFIA SZTUKI VINCENTA VAN GOGHA
NA PRZYKŁADZIE OBRAZU „TARAS KAWIARNI NOCĄ” (1888)


    Vincent van Gogh (1853-1890) kiedy miał 35 lat namalował niesamowity obraz pt. Taras kawiarni nocą (1888). Mieszkał wtedy w Arles nad rzeką Rodan. Jego zdrowie nie było dobre, najbardziej dokuczał mu żołądek, przypominając o latach nędzy i wcześniejszego zaniedbania. Wkrótce miała także dać znać o sobie kolejna choroba, leczona ostatecznie w zakładzie psychiatrycznym. Jednak najważniejszą sprawą jego życia było malarstwo. Przez dwa lata artysta namalował około 200 obrazów. Bez żadnej przesady można powiedzieć, że malarstwo nie było dla niego pracą, lecz dosłownie życiem. „Żyć” dla van Gogha znaczyło „malować”. Ale jak rozumieć życie całkowicie pochłonięte przez malarstwo? Na jakich fundamentach zbudowana była życiowa filozofia niezwykłego artysty? Nigdy nie znajdziemy pełnej odpowiedzi na te pytania. W pewien sposób jest nią samo życie Vincenta van Gogha, które, jak każde życie, jest także głębią zawierającą wiele tajemnic.

   Początkowo marzeniem Vincenta było zostać pastorem, tak jak jego ojciec i dziadek. Religia oznacza z jednej strony więź z Bogiem, z drugiej zaś bycie z ludźmi i dla ludzi. Vincent już w stosunkowo młodym wieku uważał, że życie nie jest zabawą, lecz poważnym zadaniem, które człowiek ma tutaj do wypełnienia. Mając 22 lata pisał w liście do swojego brata Theo:

„Ścieżka naszego życia jest wąska i dlatego powinniśmy stąpać po niej ostrożnie. Uprzytomnij sobie tylko, w jaki sposób inni osiągnęli to, do czego my dążymy. Najlepiej trzymać się ścieżek prostych. Ora et labora. Każde nasze codzienne zadanie, które nam wpada w rękę, powinniśmy wykonywać starannie, wkładając w to wszystkie nasze siły. Wierzmy, że gdy będziemy o to prosić, otrzymamy od Boga dary, które nigdy nie będą nam odebrane. «A tak, jeśli kto w Chrystusie, ten jest nowym stworzeniem; stare przeminęło, oto wszystko stało się nowe» (2 Kor 18)”
[1].

    Droga do zostania pastorem nie była prosta i nie stała się też ostatecznie życiową ścieżką Vincenta, niemniej przez pewien okres czasu pracował on w charakterze kaznodziei w Borinage. Dla Vincenta głoszone słowo i codzienne życie nie mogły być czymś rozbieżnym. Życie musiało być życiem prawdziwym, w przeciwnym razie nie warto byłoby żyć. Tej zasadzie Vincent pozostawał jak najwierniejszy. Głosząc Chrystusa chciał żyć i pomagać tak jak On to czynił, nie zważając na siebie. Wzruszające są słowa Vincenta pisane do brata w tym właśnie okresie. Oto jeden z przykładów ewangelicznej troski względem najbardziej potrzebujących:

„Czy wspominałem ci już o tym górniku, który został straszliwie poparzony podczas wybuchu gazu w kopalni? Dzięki Bogu, ma się już lepiej, wychodzi na dwór i zaczyna robić dla wprawy spacery, ale ręce ma jeszcze bardzo słabe i na pewno upłynie wiele czasu, zanim będzie mógł znowu nimi pracować. Ale udało go się jeszcze uratować. W ostatnim czasie mieliśmy wiele wypadków tyfusu i jakiejś złośliwej gorączki, zwanej przez ludność miejscową «głupią gorączką» i wywołującej u chorych jakieś straszne sny, koszmary i majaczenia. Wzrosła więc znowu liczba ludzi chorych, przykutych do łóżka, osłabionych i wynędzniałych. W pewnym domu wszyscy mają gorączkę, a opieki prawie żadnej, więc chorzy muszą się opiekować chorymi. Jedna z kobiet powiedziała do mnie: «Tutaj chorzy opiekują się chorymi» - tak jakby chciała powiedzieć: «Biedak jest przyjacielem biedaka»”
[2].

     Pracując wśród ubogich Vincent żył tak samo ubogo i nędznie jak oni, rozdał swoje ubrania, chodził boso, często był głodny i wycieńczony, czym zgorszył Komitet ewangelizacyjny tak bardzo, że odmówiono mu prawa do dalszej działalności.

     Można przyjąć, że w tym okresie życiowa filozofia Vincenta van Gogha zawierała dwa istotne wskazania: pierwsze, że w życiu nie chodzi o to, by brać (by posiadać), lecz o to, by samemu jak najwięcej dawać (by być), i by dawać zwłaszcza tym, którzy najbardziej tego potrzebują, a więc w gruncie rzeczy chodzi o miłość; i po drugie, prawdziwe życie toczy się nie tyle w salonach bogaczy i dostojnie przyozdobionych plebaniach, ile w trudzie i pocie pracy, chodzi więc o prawdziwe życie pozbawione jakiejkolwiek wyniosłości i obłudy. Sprawa religii będzie dla van Gogha ważna przez całe życie. W liście do brata z dnia 23 listopada 1881 roku napisał:

„Nie dziw się zanadto i nie miej mnie za fanatyka, ale według mego zdania trzeba koniecznie wierzyć w Boga, żeby naprawdę kochać. Wierzyć w Boga to nie znaczy wierzyć we wszystkie kazania, jakie się od pastorów usłyszy, ani w gadaninę i fałsze jezuickie powtarzane przez dewotki i zapięte pod szyję skromnisie. Od takiej wiary jestem daleki. W moim przekonaniu wierzyć w Boga to znaczy czuć, że Bóg istnieje, nie jakiś Bóg martwy, wypchany słomą, ale Bóg żywy, który z nieprzepartą siła pcha nas w jednym kierunku: «kochać dalej». Oto co myślę”
[3].

    Kiedy droga zostania duchownym została definitywnie w życiu Vincenta zamknięta, stopniowo zaczął on odkrywać swoją życiową misję w nowej przestrzeni – w sztuce. W czerwcu 1879 roku napisał:

„Nie znam trafniejszej definicji słowa «sztuka» od tej: «Sztuka to natura plus człowiek». Natura, rzeczywistość, prawda, z której artysta wydobywa sens, istotę, charakter, która wyraża, oczyszcza, wyświetla, ożywia”
[4].

    Z życiowej drogi malarstwa Vincenta już nic nie zawróci, ani ludzie, ani ich opinie, ani samotność, ani przeciwności losu, ani nędza materialna, ani też nawet choroba. „W sztuce dać z siebie wszystko” – wyznał bratu cytując słowa Milleta
[5], gdzie słowo „wszystko” wziął z największą powagą. Życie van Gogha przeniknięte zostało malarstwem, niezależnie od tego, czy w danej chwili trzymał w ręku pędzel z farbą czy też nie. Niestrudzenie, nierzadko zmęczony do granic możliwości i głodny, przelewał na biel płótna siebie. Z Antwerpii wyznawał swojemu bratu (19 grudnia 1885):

„A jednak wolę malować oczy ludzkie niż katedry, bo w oczach jest coś, czego nie ma w majestatycznych, imponujących katedrach: ludzka dusza. Nawet oczy nędznego włóczęgi czy dziewczyny ulicznej wydają mi się bardziej interesujące”
[6].

   Jak wcześniej pomagał ubogim, chorym, biednym i pogardzanym, tak samo chciał czynić jako artysta, dostrzegając i wyrażając to, czego inni widzieć nie chcieli – godność każdego człowieka. Malarstwo van Gogha przeniknięte jest głęboko moralnością. On chce otwierać oczy w tym momencie, w którym inni je zamykają lub gdy odwracają swoją głowę. To artysta samotnik, nierozumiany przez kolegów malarzy, który w zaufaniu wyznawał swojemu bratu:

„im bardziej jestem rozbity, chory, złamany, tym bardziej staję się artystą”
[7].

    W 1888 roku Vincent przybył do Arles. Pracował nieustannie, malując ogromnie wiele. Pisał do brata:

„To dobrze, że mi nie idzie lekko. Co nie przeszkadza, że czuję straszną potrzebę – powiem to słowo – religii; toteż wychodzę nocą, żeby malować gwiazdy, i marzę wciąż o takim obrazie z grupą żywych postaci – kolegów”
[8].

   W Arles namalował Gwiaździste niebo, dał ludzkości Słoneczniki, by swym ciepłem ogrzewały ludzkie serca, a także Irysy, by przypominały ludziom o tym, że życie jest darem – pięknym darem danym człowiekowi. We wrześniu 1888 roku namalował Taras kawiarni nocą (Place du Forum w Arles), gdzie noc jest błękitna, rozświetlona przez gwiazdy, które być może sam Bóg zapalił tak, jakby zapalał lampy gazowe. Taras kawiarni rozświetlony jest żółtym światłem zawieszonej lampy, a przy stolikach siedzą ludzie, odpoczywający po trudzie całego dnia. Nie widać wyraźnie ich twarzy, tak samo, jak nie pamiętamy dokładnie twarzy wczorajszych i przedwczorajszych spotkanych na ulicy, w tramwaju, w kawiarni. Ale oni są. Tak samo jak my, wpatrzeni w obraz i należący nagle do przestrzeni obrazu – każdy z nas, ze swoim życiem, swoimi troskami, własnymi blaskami i cieniami, radościami i zmartwieniami. I tamci z roku 1888 i my w roku 2009. Pomimo nocy życie, wyrażone w kontraście błękitu i żółci. Vincent van Gogh im i nam zdaje się mówić, że nie ma takiej nocy w życiu człowieka, której nie dałoby się rozświetlić. Nie ma takiej czerni w życiu człowieka, której nie mogłaby rozświetlić nadzieja. Ta nadzieja pojawia się i na niebie i przy stoliku, odkrywana być może wraz z drugim człowiekiem, a być może w samotności. Vincent van Gogh zatroskany jak prawdziwy kaznodzieja nie chce, by ktokolwiek pozostał w swym życiu bez nadziei. Nie chce, by ktokolwiek pozostał gdzieś sam. Dlatego subtelnie staje przy człowieku w milczeniu przemawiając mocą przesłania zawartego na płótnie.

    Kiedy miał zaledwie 25 lat, nie wiedział jeszcze, jak dalej potoczy się jego życie. Ale już wtedy napisał do swojego brata Theo słowa, które podobnie jak jego obrazy, mają wartość ponadczasową i stanowią być może najlepszy klucz do rozumienia jego życia i twórczości. Lecz czy tylko jego?

„Dobrze jest umierać, gdy się ma świadomość, że zrobiło się w życiu coś naprawdę dobrego, że pozostanie się w pamięci choćby kilku ludzi i będzie się przykładem dla potomnych. Żadne dzieło, choćby najlepsze, nie jest wieczne, ale myśl w nim zawarta może trwać bardzo długo. Gdy przyjdą potem inni, to najwłaściwszą dla nich drogą będzie iść śladami swych poprzedników i robić to samo, co tamci” (3 marca 1878)
[9].

KLIKNIJ LINK:

stefan-szary.pl.tl/Paideia-w-malarstwie-Vincenta-Van-Gogha.htm 


[1] V. van Gogh, Listy do brata, tł. J. Guze, M. Chełkowski, Warszawa 2002, ss. 22-23.
[2] Tamże, s. 79.
[3] Tamże, s. 133.
[4] Tamże, s. 80.
[5] Tamże, s. 156.
[6] Tamże, s. 303.
[7] Tamże, s. 350.
[8] Tamże, s. 379.
[9] Tamże, s. 64. 
 
 
   
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja